10.11.2012

Opowiastka o tym, jak kiedyś kiszono kapustę




       Gdy umilkł gwar na polach a ostatnie wozy z kapustą zjechały na podwórka, w powietrzu czuć się dawał zapach mrozu. Świeże i rześkie powietrze dziwnie orzeźwiało znużone powieki. Wokół rozciągała się cisza.
Tylko wicher szalał pośród nagusieńkich gałązek i złośliwie rozrzucał na wpół zwiędłe liście. Pamiętam te wieczory bardzo dobrze. Mróz przechodził, wtedy jeszcze nieśmiało pośród drżących resztek zieleni. Tylko wyglądać pierwszych płatków śniegu, obłędnie kołujących w oczach  nieba.



Trzask palonych polan rozświetlał nieśmiało pociemniałe wnętrze izby, po środku której stały wielkie, drewniane beczki. W powietrzu unosił się zapach świeżej kapusty, a ta najlepszą była do kiszenia, wraz pierwszym mrozem.
Razem z Tereską i Asią, córką sąsiadów,  w dużej misie starannie myłyśmy nogi. Te długo trzymane w wodnej kąpieli robiły się całe białe i tak śmiesznie się marszczyły. Bawił nas wtedy ich wygląd. Ale nóżki musiały być czyściutkie, bo za chwilkę, każda z nas lądowała we własnej beczce i rozpoczynało się zabawne, aczkolwiek nużące udeptywanie świeżo poszatkowanej kapusty. 
Praca w kuchni szła niemal taśmowo, do pomocy przyszli najbliżsi sąsiedzi, każdy wiedział co ma robić.  Mama sprawnie obierała pożółkłe liście z główek kapusty, po czym pewnym ruchem, dużym, metalowym nożem dzieliła główkę na dwoje. Połówki odrzucała w kąt kuchni, gdzie sąsiadka, siedząc na niziutkim krusiku sprawnie wykrawała z nich głąby.
Tak przygotowane połówki kapusty trafiały w drugi kąt kuchni, gdzie tato siedząc okrakiem na taborecie pochylał się  nad balią, do której szatkował kapustę. Szatkownica nie była zbyt wymyślna, kilka desek zbitych w formie koryta, które na dnie miały wstawione ukośnie dwa ostrza. Po środku szatkownicy sterczało inne, kwadratowe korytko, które popychane i przyciągane do siebie, poruszało się w jego wnętrzu. To do niego tato nakładał połówki kapusty i przyciskając je nieco, popychał szatkownicę do przodu. Wykonując wahadłowe ruchy, całkiem szybko dostrzegał efekt swojej pracy w postaci kupki białych wiórków poszatkowanej kapusty. Dwie inne sąsiadki wybierały je z balii i dorzucały do beczek, posypując suto solą.
Teraz ważne było nasze, dziecinne zajęcie - udeptywanie kapusty tak długo, aż nie pojawił się sok, który niestety, po dłuższym czasie zaczynał szczypać nas w stopy.
Równie ważne zadanie spoczywało na mojej starszej siostrze Halince - obierała marchewki, które potem umyte trafiały wraz z kapustą do szatkownicy. Marchwi być musiało dużo, dlatego Halinka pracować musiała bez odpoczynku.  Ciężka to była praca, ale niezwykle radosna, bo podczas jej wykonywania śpiewano piosneczki i opowiadano przeróżne, nie rzadko straszne historie.
Kiedy nas, maluchów od udeptywania kapusty bolały nóżki, pozwalano nam wyjść z beczki i resztę pracy wykonywano ubijając kapustę dużym, drewnianym wałkiem.
Beczki zapełnione do wysokości trzy czwarte, odstawiano do spiżarni, przykrywano je bawełnianymi ścierkami i w takim stanie odczekać musiały dni kilka, by w końcu  ojciec „przebił” zawartość beczki cienkim, drewnianym kijem, aż po kilka razy.
Wierzono bowiem, że w ten sposób z kapusty kiszonej „wychodzi” gorycz.
I racji w tym było dużo, bo pamiętam rok jeden, gdy cała beczka kiszonej kapusty nie nadawała się do jedzenia, właśnie ze względu na jej gorzki smak.
Potem jeszcze beczki postać tak musiały dni następnych kilka, by na koniec otrzymać wieko, na które zwykle stawiano ciężki, polny kamień.
W takim stanie kapusta kiszona stać mogła aż do maja roku następnego. Wystarczyło tylko podnieść kamień, odsunąć wieko, by w domu zaczynało pachnieć świeżo ukiszoną kapustą. Lubiłam te chwile. Zawsze towarzyszyłam w tych czynnościach mamie, bo przy okazji nabrać można mi było kapuścianego soku. Był chyba najlepszy z całej tej zawartości, która nie jeden raz, nie dwa, zdawała się ratować rodzinę od głodu.
Na jesieni, wiele takich wieczorów dane mi było przeżyć, wszak w innych dniach kiszono kapustę u sąsiadów i teraz to moja rodzina spieszyła z pomocą.

03.03.2011