Gdy umilkł gwar na polach a ostatnie
wozy z kapustą zjechały na podwórka, w powietrzu czuć się dawał zapach mrozu.
Świeże i rześkie powietrze dziwnie orzeźwiało znużone powieki. Wokół rozciągała
się cisza.
Tylko wicher szalał pośród nagusieńkich
gałązek i złośliwie rozrzucał na wpół zwiędłe liście. Pamiętam te wieczory
bardzo dobrze. Mróz przechodził, wtedy jeszcze nieśmiało pośród drżących
resztek zieleni. Tylko wyglądać pierwszych płatków śniegu, obłędnie kołujących
w oczach nieba.
Trzask palonych polan rozświetlał
nieśmiało pociemniałe wnętrze izby, po środku której stały wielkie, drewniane
beczki. W powietrzu unosił się zapach świeżej kapusty, a ta najlepszą była do
kiszenia, wraz pierwszym mrozem.
Razem z Tereską i Asią, córką sąsiadów,
w dużej misie starannie myłyśmy nogi. Te długo trzymane w wodnej kąpieli
robiły się całe białe i tak śmiesznie się marszczyły. Bawił nas wtedy ich
wygląd. Ale nóżki musiały być czyściutkie, bo za chwilkę, każda z nas lądowała
we własnej beczce i rozpoczynało się zabawne, aczkolwiek nużące udeptywanie
świeżo poszatkowanej kapusty.
Praca w kuchni szła niemal taśmowo, do
pomocy przyszli najbliżsi sąsiedzi, każdy wiedział co ma robić. Mama
sprawnie obierała pożółkłe liście z główek kapusty, po czym pewnym ruchem,
dużym, metalowym nożem dzieliła główkę na dwoje. Połówki odrzucała w kąt
kuchni, gdzie sąsiadka, siedząc na niziutkim krusiku sprawnie wykrawała z nich
głąby.
Tak przygotowane połówki kapusty
trafiały w drugi kąt kuchni, gdzie tato siedząc okrakiem na taborecie pochylał
się nad balią, do której szatkował kapustę. Szatkownica nie była zbyt
wymyślna, kilka desek zbitych w formie koryta, które na dnie miały wstawione
ukośnie dwa ostrza. Po środku szatkownicy sterczało inne, kwadratowe korytko,
które popychane i przyciągane do siebie, poruszało się w jego wnętrzu. To do
niego tato nakładał połówki kapusty i przyciskając je nieco, popychał
szatkownicę do przodu. Wykonując wahadłowe ruchy, całkiem szybko dostrzegał
efekt swojej pracy w postaci kupki białych wiórków poszatkowanej kapusty. Dwie
inne sąsiadki wybierały je z balii i dorzucały do beczek, posypując suto solą.
Teraz ważne było nasze, dziecinne
zajęcie - udeptywanie kapusty tak długo, aż nie pojawił się sok, który
niestety, po dłuższym czasie zaczynał szczypać nas w stopy.
Równie ważne zadanie spoczywało na mojej
starszej siostrze Halince - obierała marchewki, które potem umyte trafiały wraz
z kapustą do szatkownicy. Marchwi być musiało dużo, dlatego Halinka pracować
musiała bez odpoczynku. Ciężka to była praca, ale niezwykle radosna, bo
podczas jej wykonywania śpiewano piosneczki i opowiadano przeróżne, nie rzadko
straszne historie.
Kiedy nas, maluchów od udeptywania
kapusty bolały nóżki, pozwalano nam wyjść z beczki i resztę pracy wykonywano
ubijając kapustę dużym, drewnianym wałkiem.
Beczki zapełnione do wysokości trzy czwarte,
odstawiano do spiżarni, przykrywano je bawełnianymi ścierkami i w takim stanie
odczekać musiały dni kilka, by w końcu ojciec „przebił” zawartość beczki
cienkim, drewnianym kijem, aż po kilka razy.
Wierzono bowiem, że w ten sposób z
kapusty kiszonej „wychodzi” gorycz.
I racji w tym było dużo, bo pamiętam rok
jeden, gdy cała beczka kiszonej kapusty nie nadawała się do jedzenia, właśnie
ze względu na jej gorzki smak.
Potem jeszcze beczki postać tak musiały
dni następnych kilka, by na koniec otrzymać wieko, na które zwykle stawiano
ciężki, polny kamień.
W takim stanie kapusta kiszona stać
mogła aż do maja roku następnego. Wystarczyło tylko podnieść kamień, odsunąć
wieko, by w domu zaczynało pachnieć świeżo ukiszoną kapustą. Lubiłam te chwile.
Zawsze towarzyszyłam w tych czynnościach mamie, bo przy okazji nabrać można mi
było kapuścianego soku. Był chyba najlepszy z całej tej zawartości, która nie
jeden raz, nie dwa, zdawała się ratować rodzinę od głodu.
Na jesieni, wiele takich wieczorów dane
mi było przeżyć, wszak w innych dniach kiszono kapustę u sąsiadów i teraz to
moja rodzina spieszyła z pomocą.
03.03.2011