Niemal biegłam za mamą zbudzoną na długo przed
świtem przez zegar, co nieubłaganie odliczał wszystkie minuty jej doby. Wąska ścieżka
przez kukurydziane pole, kwitnąca długim włosiem ledwo zawiązanych kolb w
świetle latarki, którą niosła mama wyglądała jak wąwóz.
Obora o której wspominam... |
Wtedy mi te ciemne plamy dwukrotnie wyższej ode mnie
kukurydzy były lasem najwyższym. Toteż kurczowo, obiema rączkami trzymałam się
maminej spódnicy. Co czas jakiś cień ponury pośród gąszczu zieleni, przebiegał
ukradkiem. Widywałam tam przeróżne baśniowe stwory, łakomym wzrokiem
spoglądające w naszą stronę, słyszałam, jak łapczywie przełykają ślinę. Przez
całą drogę miałam poczucie, że za chwilę, ze ściany roślin wyskoczy jakaś
owłosiona łapa stwora, który zechce mnie pożreć. Szczęśliwie nasz piesek Mikuś
biegł całkiem blisko moich nóg i dzięki niemu czułam się bezpieczniej.
Droga ta zdawała mi się wówczas bardzo długa. W rzeczywistości kilkaset
metrów dzieliło nas od domu.
Kiedy wreszcie dotarłyśmy do obory, palące się w jej
wnętrzu światła oślepiły moje przyzwyczajone do mroku oczy. Zaspane zwierzęta
leżąc, a niekiedy stojąc w długich rzędach nerwowo machały ogonami. Co
poniektóre zamuczało radośnie na nasze powitanie, bo przychodziłyśmy, jako
pierwsze.
Mama pod swoją pieczą miała rząd środkowy, w
którym krowy stojąc na niedługich łańcuchach patrzyły w obie strony, stojąc do
siebie zadkami. Przez środek przebiegał dwumetrowy pas betonu, po którym bez
przeszkód można było przechodzić bezpiecznie, nie narażając się na
kopniaki rozbrykanej krowy.
Mama pozwalała mi tam chodzić.
Bydło już całkiem rozbudzone, wstało na cztery
nogi i ciekawskim wzrokiem badać zaczynało wszelkie nasze czynności i
przeżuwało coś ukradkiem, nieustannie poruszając pyskami. Mama tłumaczyła
mi, dlaczego krowy przeżuwają pokarm, choć nic przed chwilką nie jadły. Mówiła,
że mają dwa żołądki, w których niczym chomik magazynują jedzenie, dlatego mogły
sobie pozwolić na jego późniejsze żucie. Wierzyłam w to, bo dlaczego nie miałam
wierzyć?
Lubiłam podchodzić do krów z przodu, stojące na łańcuchach
na mój widok zabawnie kiwały głowami, a ich śliski i lśniący nos, głaskany
maluczkimi paluszkami, przekomicznie rozszerzał nozdrza. Nie były nazbyt
wrażliwe na dotyk, raczej lubiły go, odbierając, jako przejaw czułości.
Najzabawniej było, gdy razem z mamą rozwieszałyśmy
im nową sól do lizania. Wyczuwszy ten świeży i zapewne smakowity drobiazg,
dziwnie bokiem wysuwały różowe jęzory na niemal całą ich długość i z
przymrużonymi oczami lizały łakocie.
Krowy w naszej oborze dojono dwa razy dziennie, o czwartej
rano i czwartej wieczorem. Zwierzęta doskonale znały rytm swojego dnia i jeśli
któryś z opiekunów spóźniał się troszkę ze swoimi obowiązkami, przywoływały go
do porządku głośnym muczeniem, będącym czymś w rodzaju nagany. Teraz też już
niecierpliwe bydło zaczynało ryczeć. Kiedy jedna zaczęła, za nią inne płakały.
Sam udój w oborze był zorganizowany, krowy dobrze
się orientowały, kiedy która z nich powinna być dojona, dlatego kiedy
zabrzęczały wiadra i kany, oborę obiegała cisza.
Doskonale pamiętam, kiedy krowy dojono ręcznie. Mama
siedząc na niziutkim stołku, zwykle po prawej stronie, podstawiała pod zwierzę
blaszane wiadro i rytmicznie naciskając jej wymiona, sprawiała, że białymi
strumieniami płynęło zeń ciepłe, pieniące się mleko.
Kiedy podrosłam, mogłam popróbować sama wydoić
krowę, ale ta nawykła do dotyku swojej stałej opiekunki, niezgrabnie fikała
nogami, usilnie próbując mnie odgonić. Zwykle robiła to tak umiejętnie, że z
łoskotem przewracała wiadro, rozlewając mleko.
Moim podstawowym zajęciem było, więc zanoszenie
mleka do chłodni. Tam, uprzednio przelewając je przez sito, wlewałam je do
specjalnej kany. Gdy ta się zapełniła, wołałam mamę, która wylewała ją do
ogromnego pojemnika, w którym nieustannie kręciło się dziwne śmigło.
Z czasem, gdy na pegeerowskie pola zaczęły wjeżdżać
traktory i inne maszyny, do obory wkroczyły mechaniczne dojarki. Nie powiem,
wygodne, ale trudne w utrzymaniu higieny. Od tej pory czas dojenia skrócił się
o połowę. Same krowy z dużym niezadowoleniem przyjmowały owe modernizacje.
Manifestowały to często zgrabniutko kopiąc i zrzucając urządzenie na ziemię i
nie rzadko wylewając do rynsztoka całą jego zawartość.
Odtąd bydło i jego opiekunowie toczyli ze sobą
nieustanne boje.
Marzec 2012