24.12.2012

Opowiastaka o tym, jak kiedyś wyglądała Wigilia



   Śnieg zacinał coraz mocniej, nasze bałwany ulepione wczoraj, sterczały drżące po pas w zaspie. 
Przez zamarznięte, otulone giezełkami okna, z bijącymi serduszkami wyglądaliśmy sań na których tato - w gruby, barani kożuch i czapkę uszatkę odziany - przyprowadzi nam do domu pachnącego gościa. 



Kiedy pośród zawodzenia wiatru usłyszeć się dały przytłumione głosy dzwoneczków u sań, zwiastujące rychłe przybycie oczekiwanej, tak jak staliśmy, wybiegliśmy przed chałupę. 
Wiatr rzucał nam w twarz garściami zimnych gwiazdeczek, topniejących nieśpiesznie pod wpływem naszej ciepłoty.

Pod próg chaty zajechały wyczekiwane. 
Cała nas gromadka otoczyła je radosnym kołem. 
Z zapartym tchem patrzyliśmy, jak ojciec zdejmował zeń, tonące w aromatycznej zieleni, kimające pod grubą warstwą świeżo sypiącego śniegu.

Drzewko skrępowane sznurem, w strugach lampy rozświetlającej podwórze, w chwilach mrugnięć powieki przybierało ludzkie kształty. 
Nikt już z nas nie był pewien tego, co dostrzegał pośród mroku.

W roześmianym korowodzie zapiały koguciki naszych wątłych głosów. Radosna piosneczka wdarła się na usta.

Najstarszy z kuzynów szedł na samym przedzie i dość niezdarnie taszczył drzewko, ciągnąc za sam jego czubek. Cała nas reszta maluczkimi rączkami trzymała kurczowo wystające igliwiem nasiąknięte gałązki. 
Dopełniał całości taty wysiłek, by nas wszystkich wraz z drzewkiem wnieść bezpiecznie do domu.

Najpiękniejszy był zawsze moment, oprawiana choinki w stojak tak wiekowy, jak nasz dom.   
W zapachu odurzającym zmysły wszystkich domowników, błysła chwila, w której tato rozciął więzy krępujące choinkowe dłonie. Trzask prostujących się gałęzi, ze świstem obiegał pokój. Drobne łzy topniejącego śniegu,  zdały się kropidłem.

Do izby pełnej naszych wrzasków wnosiła mama pudło pełne piernikowych słodkości. Wszystkie przygotowane pod jej bacznym nadzorem na miesiąc przedtem, stały się teraz oddechem radości dziwnie pierwszym i nieznanym.

Przybrawszy się w barwne wstążeczki, zmieniły nagle swój wygląd i nam się zdały innymi. Obok nich zawsze miejsce honorowe znajdowały jabłuszka rajskie, orzechy włoskie i ozdoby papierowe, na których mama przez wiele dni przed świętami skutecznie skupiała naszą uwagę.

Bywały też ozdoby kupione. 
Do dnia dzisiejszego wiszą na choince w moim rodzinnym domu. 
Najwięcej emocji budziły jednak zawsze, te własnoręcznie zrobione.

Gdy rozbłysły światełka, zwieńczające dzieło, w całym domu pachniały już święta.


Lada chwila miało się Dziecię narodzić.

Halinka, najstarsza z moich sióstr, niezdarnie wyręczając mamę, zawiązywała na naszych starannie zaplecionych warkoczykach białe, ogromne  kokardy. Niedzielna sukienka z falbankami, uszyta przez ciocię Irenkę i lśniące pantofelki z klamerkami, przenosiły mnie w świat dziecięcej bajki.

Wszyscy my strojni i radośni nie zwracając uwagi na kuchenną krzątaninę cioci i mamy, nie kuszeni zapachami ani nawet pięknem wigilijnego stołu, wdrapaliśmy się wysoko, jak się dało i przez okna wypatrywać zaczęliśmy pierwszej gwiazdki.

W śnieżnej zamieci ledwie widoczna, była nieodłącznym znakiem do rozpoczęcia wieczerzy. I wystarczał jeden, jedyny, całkiem niepozorny błysk z oddali, by na izbę rozlała się wrzawa. 
W doniosłości tej chwili tkwiła dziwnie niezmierzona tajemnica. Na usta dorosłych wchodziła kolęda, biały opłatek w dłoniach błyskał. 
”Lulajże Jezuniu… lulaj…”.

Ale mnie nudziły najszczerzej te uściski i życzenia, drażniło głaskanie po głowie i liczkach, bo doczekać się już nie mogłam, kolejnego gościa.

Zwykle było tak, że przy stole ubywał nam jeden dorosły, jednak dla nas dzieci nie było to wtedy istotne.

Kiedy w końcu w progu naszej chaty zamajaczył płaszcz czerwony, dom przenikało milczenie. Niespokojne drżenie wielu pośród dzieci doprowadziło do płaczu. 
Gwiazdor, poza prezentami zwykle rózgę nosił. To niej właśnie się bali starsi ode mnie kuzyni.

Ledwie znikł starzec ów za drzwiami, dopiero co otworzyć zdołaliśmy otrzymane od niego podarki, gdy niby wicher do izby wpadł korowód przedziwnych postaci. Od kiedy spamiętać potrafię, przerażeniem mnie napawał  rogaty z widłami i kostucha nosząca z sobą kosę. Płacz i krzyk ponownie rozlał się po domu, kto żyw chował się po kątach, skrywał pod  łóżkami.  
 I ja miałam w domu takie swoje sekretne miejsce, w którym czułam się bezpiecznie. Tam dobrze ukryta, oczekiwałam na Herodów odejście. Bywało, że zmęczona tym oczekiwaniem, przysypiałam zwinięta w kłębuszek.

Zwykle budziła mnie przenikliwa cisza i ciepłe dłonie mamy.

Jednak nie było mowy o spaniu. 
Na dwie godziny przed północą, mimo zmęczenia i senności, ubrani bardzo ciepło, pod opieką dorosłych szliśmy na Pasterkę.

Bez marudzenia, w głębokim śniegu, pieszo z jaśniejącymi lampionami w głębokich zaspach pośród wiatru, rzucającego śniegu garściami, iść nam było trzeba. Szliśmy tak dużymi grupami, po drodze zabierając sąsiadów. Szli z nami i kolędą.

Bywało, że tato w swej dobroci, brał mnie na barana, niósł mnie wysoko, ponad wszystkimi. Spoglądała ku mnie mama, uśmiech słała z ciepłym słowem tak do chwili, gdym znużona równomiernym kołysaniem znów przysnęła.

Niewiele w mej pamięci dziś przywołać mogę z celu naszej drogi. 
I powrotnej nie pamiętam. 
Wszak w tym wszystkim było najważniejsze, by nawiedzić Żłobek i pokłonić się Nowonarodzonemu.



Luty 2012