Śnieg zacinał
coraz mocniej, nasze bałwany ulepione wczoraj, sterczały drżące po pas w
zaspie.
Przez zamarznięte, otulone giezełkami okna, z bijącymi serduszkami
wyglądaliśmy sań na których tato - w gruby, barani kożuch i czapkę uszatkę
odziany - przyprowadzi nam do domu pachnącego gościa.
Wiatr rzucał nam w twarz garściami zimnych gwiazdeczek, topniejących
nieśpiesznie pod wpływem naszej ciepłoty.
Pod próg chaty
zajechały wyczekiwane.
Cała nas gromadka otoczyła je radosnym kołem.
Z zapartym
tchem patrzyliśmy, jak ojciec zdejmował zeń, tonące w aromatycznej zieleni,
kimające pod grubą warstwą świeżo sypiącego śniegu.
Drzewko
skrępowane sznurem, w strugach lampy rozświetlającej podwórze, w chwilach
mrugnięć powieki przybierało ludzkie kształty.
Nikt już z nas nie był pewien
tego, co dostrzegał pośród mroku.
W roześmianym
korowodzie zapiały koguciki naszych wątłych głosów. Radosna piosneczka wdarła
się na usta.
Najstarszy z
kuzynów szedł na samym przedzie i dość niezdarnie taszczył drzewko, ciągnąc za
sam jego czubek. Cała nas reszta maluczkimi rączkami trzymała kurczowo
wystające igliwiem nasiąknięte gałązki.
Dopełniał całości taty wysiłek, by nas
wszystkich wraz z drzewkiem wnieść bezpiecznie do domu.
Najpiękniejszy
był zawsze moment, oprawiana choinki w stojak tak wiekowy, jak nasz dom.
W zapachu odurzającym zmysły wszystkich
domowników, błysła chwila, w której tato rozciął więzy krępujące choinkowe
dłonie. Trzask prostujących się gałęzi, ze świstem obiegał pokój. Drobne łzy
topniejącego śniegu, zdały się
kropidłem.
Do izby pełnej
naszych wrzasków wnosiła mama pudło pełne piernikowych słodkości. Wszystkie
przygotowane pod jej bacznym nadzorem na miesiąc przedtem, stały się teraz
oddechem radości dziwnie pierwszym i nieznanym.
Przybrawszy się
w barwne wstążeczki, zmieniły nagle swój wygląd i nam się zdały innymi. Obok
nich zawsze miejsce honorowe znajdowały jabłuszka rajskie, orzechy włoskie i
ozdoby papierowe, na których mama przez wiele dni przed świętami skutecznie
skupiała naszą uwagę.
Bywały też
ozdoby kupione.
Do dnia dzisiejszego wiszą na choince w moim rodzinnym domu.
Najwięcej emocji budziły jednak zawsze, te własnoręcznie zrobione.
Gdy rozbłysły
światełka, zwieńczające dzieło, w całym domu pachniały już święta.
Lada chwila
miało się Dziecię narodzić.
Halinka,
najstarsza z moich sióstr, niezdarnie wyręczając mamę, zawiązywała na naszych
starannie zaplecionych warkoczykach białe, ogromne kokardy. Niedzielna sukienka z falbankami,
uszyta przez ciocię Irenkę i lśniące pantofelki z klamerkami, przenosiły mnie w
świat dziecięcej bajki.
Wszyscy my
strojni i radośni nie zwracając uwagi na kuchenną krzątaninę cioci i mamy, nie
kuszeni zapachami ani nawet pięknem wigilijnego stołu, wdrapaliśmy się wysoko,
jak się dało i przez okna wypatrywać zaczęliśmy pierwszej gwiazdki.
W śnieżnej
zamieci ledwie widoczna, była nieodłącznym znakiem do rozpoczęcia wieczerzy. I
wystarczał jeden, jedyny, całkiem niepozorny błysk z oddali, by na izbę rozlała
się wrzawa.
W doniosłości tej chwili tkwiła dziwnie niezmierzona tajemnica. Na
usta dorosłych wchodziła kolęda, biały opłatek w dłoniach błyskał.
”Lulajże
Jezuniu… lulaj…”.
Ale mnie nudziły
najszczerzej te uściski i życzenia, drażniło głaskanie po głowie i liczkach, bo
doczekać się już nie mogłam, kolejnego gościa.
Zwykle było tak,
że przy stole ubywał nam jeden dorosły, jednak dla nas dzieci nie było to wtedy
istotne.
Kiedy w końcu w
progu naszej chaty zamajaczył płaszcz czerwony, dom przenikało milczenie.
Niespokojne drżenie wielu pośród dzieci doprowadziło do płaczu.
Gwiazdor, poza
prezentami zwykle rózgę nosił. To niej właśnie się bali starsi ode mnie kuzyni.
Ledwie znikł
starzec ów za drzwiami, dopiero co otworzyć zdołaliśmy otrzymane od niego
podarki, gdy niby wicher do izby wpadł korowód przedziwnych postaci. Od kiedy
spamiętać potrafię, przerażeniem mnie napawał
rogaty z widłami i kostucha nosząca z sobą kosę. Płacz i krzyk ponownie
rozlał się po domu, kto żyw chował się po kątach, skrywał pod łóżkami.
I ja miałam w domu takie swoje sekretne miejsce, w którym czułam się
bezpiecznie. Tam dobrze ukryta, oczekiwałam na Herodów odejście. Bywało, że
zmęczona tym oczekiwaniem, przysypiałam zwinięta w kłębuszek.
Zwykle budziła
mnie przenikliwa cisza i ciepłe dłonie mamy.
Jednak nie było
mowy o spaniu.
Na dwie godziny przed północą, mimo zmęczenia i senności, ubrani
bardzo ciepło, pod opieką dorosłych szliśmy na Pasterkę.
Bez marudzenia,
w głębokim śniegu, pieszo z jaśniejącymi lampionami w głębokich zaspach pośród
wiatru, rzucającego śniegu garściami, iść nam było trzeba. Szliśmy tak dużymi
grupami, po drodze zabierając sąsiadów. Szli z nami i kolędą.
Bywało, że tato
w swej dobroci, brał mnie na barana, niósł mnie wysoko, ponad wszystkimi.
Spoglądała ku mnie mama, uśmiech słała z ciepłym słowem tak do chwili, gdym
znużona równomiernym kołysaniem znów przysnęła.
Niewiele w mej
pamięci dziś przywołać mogę z celu naszej drogi.
I powrotnej nie pamiętam.
Wszak w tym wszystkim było najważniejsze, by nawiedzić Żłobek i pokłonić się Nowonarodzonemu.
Luty
2012