Na placu trzech zabaw
Świat, w którym przebywałam w tych dniach szczęśliwych, bywał bardzo prosty. Obora była miejscem moich zabaw i pierwszych prób ciężkiej pracy.
Rodzice z dużą troską patrzyli na wszystkie moje poczynania. Nie brakowało im cierpliwości.
Mając więc zaledwie kilka lat, patrzyłam na ten świat, jak na wielki plac zabaw.
Mając więc zaledwie kilka lat, patrzyłam na ten świat, jak na wielki plac zabaw.
Jednym z moich ulubionych zajęć było pojenie krów.
Z początku towarzyszyłam w tej czynności ojcu, potem robiłam to pod jego nadzorem, aż w końcu pozwolono mi robić to samodzielnie.
Wpierw trzeba było oczyścić koryta. Często można było w nich odnaleźć pozostałości wczorajszego, krowiego obiadu i słomy.
Potem biegłam szybciutko na sam koniec obory, gdzie nad korytem był kran. Wdrapywałam się na nie i stojąc na palcach, niemal na brzegu odkręcałam wodę. Szum napływającego błękitu zagłuszał odgłosy wydawane przez rozradowane bydlęta. Te pochylały niziutko łby, zanurzając lśniące pyski w ożywczym płynie do połowy, puszczając przy tym przezabawne bąbelki nosem i wydając dziwne dźwięki.
Kiedy koryto napełniło się nieco ponad połowę, zakręcałam szybko kran, zeskakiwałam i biegłam przyglądać się jak woda ubywa z koryta.
Wtedy też miałam tą niepowtarzalną okazję pogłaskania swojej ulubionej krowy, a miałam taką. Była cała biała, jedyna czarna łata leżała na jej pysku i przypominała piracką opaskę, przysłaniającą jedno oko. Czasem widziałam w niej Kapitana Hooka. Jej sterczące rogi, powyginane w różne strony dawały mi ułudę haków, a przepaska na oku dopełniała całości.
Często też pomagałam tacie podczas sprzątania. Nie było to zbyt miłe, bo krowy stojące w rzędach obok siebie, brudziły sobie pod nogi. Porządki polegały głównie na zgarnięciu brudnej ściółki spod bydlęcych nóg do rynsztoka, skąd potem trzeba ją było załadować na wózek i wywieść poza teren obory, w miejsce gdzie był składowany obornik, do czasu, kiedy wywożono go jako nawóz na pola.
Tak więc, obuta w wysokie gumiaki, zgarniałam obornik do rynsztoka, a tato ładował go na wózek i wywoził. Czasem biegałam za nim, towarzysząc mu do połowy drogi, wracając potem szybciutko do wcześniej przerwanych czynności.
Po tym, należało podścielić bydłu nową ściółkę.
Pamiętam jeszcze czasy, gdy w oborze składowano luzem słomę. Wdrapywałam się zwykle na sam szczyt słomianej sterty i zjeżdżałam zeń na tyłku. Bywało, że towarzyszyli mi w tej zabawie moi koledzy i koleżanki z podwórka, którzy podobnie, jak ja pomagali rodzicom. Wiele było przy tym hałasu i zabawy. Bawiąc się w ten sposób spędzaliśmy długie godziny.
Na samym szczycie stogu bywało przedziwnie. Głęboki mrok pod dachem, obficie rozwieszone firanki pajęczyn i całe mnóstwo kurzu, który właził wszędzie, w nos, oczy, za koszulę i dopóty trwała zabawa, był niezauważalny.
Czasem pod dachem spotkać można było przeróżne stwory. Wyobraźnia każdy szelest traktowała osobno. Trwała więc projekcja przeróżnych, dziwnych postaci czyhających na nas w najciemniejszych zakamarkach obory.
Bywało, że gdzieś w plątaninie pajęczyn, zamiast nietoperza z wielkimi kłami, odnajdywaliśmy zbłąkanego wróbla, który nie miał sił wznieść się do lotu. Wtedy otaczałam owe stworzenie opieką do czasu, gdy odzyskał siły do odlotu. Podziobana słomianymi dziobkami, wracałam do domu głodna i zmęczona.
29.03.2012